Superbohaterowie nocnej Warszawy

Trzęsę się z zimna, czekając na przystanku na 507. Para wydmuchiwana z ust jest prawie tak gęsta jak tytoniowy dym i zastanawiam się, czy Bartek ze swoją ekipą medyków ulicy w ogóle wybierze się w taką pogodę na Dworzec Centralny. Autobus podjeżdża, wsiadam i profilaktycznie wybieram numer mojego rozmówcy.

– Tak, będziemy – słyszę w słuchawce niski głos Bartka Matyszewskiego, wiceprezesa zarządu fundacji Fortior. – Rozkładamy się przy wjeździe na strzeżony parking, spotkajmy się tam chwilę po godz. 20.

Bartek Matyszewski, Anna Jastrzębska i towarzyszący im wolontariusze są dobrze znani w środowisku bezdomnych kręcących się w okolicy Dworca Centralnego. Wystarczy zapytać któregoś z nich o medyków, a pewnie wskażą miejsce nieopodal postoju taksówek. Praktycznie w każdy poniedziałek i piątek montuje się tam “polowy punkt pierwszej pomocy”.

Poniedziałkowej nocy w okolice warszawskiej stacji przylgnęło sporo osób bez dachu nad głową. Tuż obok schodów prowadzących do przejścia podziemnego wolontariusze wydają gorące napoje i zupę. Pięćdziesiąt metrów dalej swój sprzęt medyczny rozstawiają nasi “superbohaterowie”.

Anna Jastrzębska jest pomysłodawczynią i panią prezes fundacji Fortior, przez bardzo długi czas sama prowadziła Medyków na Ulicy. Z czasem dołączało coraz więcej osób, ale tak naprawdę to ostatni rok był czasem większego rozrostu, kiedy pod dworzec zaczęło przychodzić więcej chętnych do niesienia pomocy. Wcześniej, przez dziewięć lat zdarzało się pomagać bezdomnym w pojedynkę, czasem w dwie-trzy osoby.

– Tu się nic nie zmienia – mówi mi Jastrzębska. – No może potrzeby, czasem podopieczni. Są takie okresy, kiedy zastanawiamy się, czy to ma jakikolwiek sens, ale później zdarza się jakaś sytuacja, która powoduje wystrzał hurraoptymizmu i energia do pomocy wraca. Wątpliwości pojawiają się jednak, kiedy przydarzy się coś przykrego albo niepokojącego. To taka praca, trzeba się do nich przyzwyczaić – wskazuje swoich podopiecznych.

Za swoją pracę nie dostają nic poza satysfakcją, że mogli komuś przynieść ulgę w bólu. Że pomogli komuś znaleźć noclegownię na zimę. Że dzięki ich działaniu ktoś nie trzęsie się już w alkoholowej delirce i choć na kilka miesięcy przestał zaglądać do butelki. Medycy na Ulicy są najbliżej życia, na które my często nie chcemy nawet patrzeć. I choć pewnie sami by tak o sobie nie powiedzieli, ja mam ich za prawdziwych superbohaterów.

– Cały czas brakuje nam rąk do pracy – mówi Bartek. – W tegoroczne wakacje pobiliśmy rekord – 35 pacjentów jednej nocy. Czasami przychodzi tych osób bardzo dużo. Wiadomo, im cieplej na zewnątrz, tym większa frekwencja.

O dzisiejszej nocy na pewno nie można powiedzieć, że jest ciepła. Chłód wali po odsłoniętych dłoniach i kostkach, co chwilę ktoś z wolontariuszy zajmujących się wydawaniem jedzenia proponuje nam ciepłą kawę lub herbatę. W takich warunkach pracują Medycy na Ulicy – opatrując rozbite w bójkach nosy i łuki brwiowe, wymieniając bandaże na niegojących się ranach na łydkach bezdomnych.

– Bezdomni mogą liczyć na doraźną pomoc – przy zmianie opatrunku i inną bardzo podstawową opiekę medyczną w granicach naszych uprawnień. Mamy tutaj ratownika medycznego, czasem lekarza. Najczęściej ogarniamy jednak najbardziej podstawowe rzeczy, z którymi nie radzą sobie osoby pozbawione dachu nad głową – opowiada Bartek.

Anna Jastrzębska jest interwentem kryzysowym, jeśli któryś z bezdomnych wyrazi chęć, kobieta pomaga takiej osobie w znalezieniu właściwego ośrodka – noclegowni albo detoksu – w zależności od konkretnego przypadku.

– Widzieliście Dziadka? – kobieta przechodząca chodnikiem wzdłuż Alei Jerozolimskich zwraca się w naszą stronę.

– Niejednego, proszę Pani – odpowiada Bartek.

– Ale Dziadka, bezdomnego, tak po prostu na niego wołają.

– Aaa, Dziadka... Dziadek od wczoraj jest na ośrodku.

Nawet te brudne i w zamyśle nieugładzone historie nocnej Warszawy, które pompują nam w mózgi kolejne filmy i seriale, wyglądają płasko przy pięciu minutach rozmowy z bezdomnym, przychodzącym do medyków po pomoc. Spotkani przez nas ludzie nie muszą niczego przed nikim udawać. W ich świecie wszystko widać na pierwszy rzut oka. Fałsz potrafi zdradzić nawet najmniejszy gest.

W osobliwej przychodni pojawia się Jacek, dostrzegam że w lewej dłoni brakuje mu dwóch palców. Potrzebuje maści na rany, które wystąpiły na jego knykciach, wyglądają na powstałe wskutek bójki. Wraz z nim przychodzi jeszcze jeden mężczyzna, który mimo mrozu nie ma na sobie żadnego ciepłego odzienia. Po chwili Ania wyciąga z samochodu zimową kurtkę i oddaje mu ją.

– A Tobie co się stało? – pytam.

– Piję. Chcę iść na detoks – mówi, nie podnosząc wzroku. – Wiesz, to jest tak, że kiedy bezdomny zadzwoni i spyta o ośrodek, czasem rzucają słuchawką. Pani Ania jednak wszystko załatwi.

– Byłeś już kiedyś na ośrodku?

– Kilka razy, takie życie. Ale teraz mi się uda.

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Medycy nie muszą obawiać się ataku lub kradzieży ze strony bezdomnych. Mają u nich większy szacun niż którykolwiek z miejskich działaczy, który obiecał pomóc osobom, mieszkającym na ulicy.  

– Tu ludzie starają się nas szanować, jednak zdarzyła się kiedyś taka sytuacja, że jedna z podopiecznych próbowała nam ukraść maść. Jej na pewno bardziej to zaszkodziło, w środowisku bezdomnych zrobił się ogromny ostracyzm i grupa mocno ją napiętnowała za okradanie Medyków – opowiada Anna Jastrzębska.

– Zapadła mi w pamięć sytuacja, kiedy kolega zgubił dwie złotówki pod Pałacem Kultury i Nauki. To było jakoś przed Wielkanocą, w piątek odwiedziliśmy bezdomnych z ciastem. Kiedy w poniedziałek pojawiliśmy się znowu z jedzeniem i opatrunkami, okazało się, że oni przez cały weekend na zmianę pilnowali tych zgubionych monet. Powiedziałam, że mogli je sobie zabrać albo po prostu przetrzymać je w kieszeni.– Pani Aniu, ja jestem złodziej, ale z zasadami – nie swojego nie ruszam – dodaje prezes fundacji Fortior.

Ktoś ponownie przechodzi z kawą, Jacek, który trzęsie się z zimna, wyciąga rękę po styropianowy kubek. – Dobra kawa, jaka słodziutka – komentuje.

– To są bardzo dobrzy ludzie. Bardzo często mi pomagali – Jacek nachyla się nad moim uchem. – Dzisiaj to drobnostka, drobna rana, ale kiedyś miałem poważniejszy uraz i pani Ania bardzo mi wtedy pomogła. Amputowano mi dwa palce, miałem wypadek z udziałem autobusu, kierowca chyba był nietrzeźwy.

Obok nas ciągle pojawiają się nowi bezdomni. Niektórzy z nich w stanie upojenia, przez który nikt nie wpuściłby ich do zwykłego gabinetu lekarskiego, nawet jeśli mieliby ubezpieczenie. Pijany mężczyzna zaczepia Jacka.

– Daj mi się napić, Jacuś. Chcesz, żebym umarł?

– Nie, ja nie chcę, żebyś umarł.

– No to k***a daj mi się napić – rzuca, zabierając Jackowi kubek kawy. Po chwili znika jak kamfora, rozpływa się w otoczeniu kilkunastu podobnych mu osobników.

– No pić mu się chciało, przecież nie będę się na niego gniewał – mówi Jacek, dostrzegając skonsternowanie na mojej twarzy.

– To musi być jednak ciężkie, że cały czas wracają do was ci sami ludzie. Że nie ma w ich życiu poprawy na lepsze. Często tak się dzieje? – pytam Anny Jastrzębskiej.

– Stali bywalcy przychodzą do nas na pogaduchy. W ich przypadku stosujemy metodę redukcji szkód, kiedy u pewnych osób nie ma woli zmiany. Co prawda niewiele jest takich osób, które z bezdomności zrobiły swój sposób na życie, jednak i tacy się pojawiają – mówi moja superbohaterka.

– Takiego człowieka po 20-30 latach życia na ulicy bardzo trudno nauczyć stosowania się do ogólnie przyjętych norm, płacenia podatków, założenia rodziny. W takich wypadkach pomagamy tym osobom na tyle, na ile jest im to potrzebne do przetrwania. My nie możemy nikogo zmusić do zmiany, taka osoba po prostu musi tego chcieć. Wyciągamy dłoń, jednak to nie od nas zależy, czy ktoś ją złapie.

                           Tekst: Kamil Rakosza

                          Zdjęcia: Maciej Stanik


Superbohaterowie nocnej Warszawy
  1. Section 1