Dżungla nie jest dla wszystkich

Sławomir Makaruk tłumaczy, dlaczego egzotyki nie warto szukać na siłę

Jeśli ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Sławomir Makaruk przemierzył tamtejszą klatkę schodową już co najmniej kilka razy. Nie miał innego wyjścia, bo już w wieku siedmiu lat zdecydował, że zostanie nurkiem i będzie szukał skarbów, co w schyłkowym okresie komunizmu było ścieżką zawodową wymagającą znacznie więcej wyrzeczeń niż rozbicie świnki-skarbonki i wykupienie wycieczki do Egiptu.

Kilka dekad później wręcza wizytówki, na których widnieje tytuł: “expedition manager”. Sprytny skrót myślowy, bo gdyby chciał wymienić wszystkie wykonywane zawody, kartonik formatu A8 okazałby się zdecydowanie za wąski. Podróżnik, żeglarz, filmowiec, producent, organizator wypraw, obieżyświat, któremu organizacja wyprawy do amazońskiej dżungli zajmuje tyle, co przeciętnemu człowiekowi spakowanie walizki na wypad nad Bałtyk. Ale życie podróżnika, to nie tylko cud miód. Jeśli kiedykolwiek marzyliście o trybie życia Indiany Jonesa, posłuchajcie faceta, który jego kapelusz nosi na co dzień.

Chyba nigdy nie był pan na wczasach typu all-inclusive.

Ależ skąd. Byłem dwa razy z rodziną w Grecji, choć przyznam, że nie jest to moja ulubiona forma podróżowania.

Domyślam się że preferuje pan bardziej ekstremalne opcje. A może w pana przypadku wyprawa na drugi koniec świata to już bardziej rutyna?

Zawsze trochę się waham, czy słowo “ekstremalny” jest tu na miejscu. Ekstremalne są sporty. Ja wolę mówić o przygodach. Nie jeżdżę na wyprawy, żeby wspiąć się na najwyższą górę na świecie, tylko po to, żeby dojść do plemienia Indian albo szukać skarbów.

Ale zaczynał pan od nurkowania.

Tak, swoje wyprawy ustawiałem początkowo jako wyprawy nurkowe. Ponieważ jednak wybierałem odległe zakątki świata, nie dało się tam po prostu dojechać. Żeby gdzieś dotrzeć musiałem posiąść rozliczne umiejętności: nauczyć się jeździć samochodem terenowym czy pływać pontonem po morzu. Kiedy chciałem nurkować w Indonezji musiałem nauczyć się prowadzić statek długości 40-paru metrów.

Tak się zostaje podróżnikiem - z potrzeby?

Nie wiem (śmiech). Ja zawsze chciałem zostać nurkiem, wiedziałem to jeszcze zanim skończyłem siedem lat.

Jak to?

Rodzice zabierali mnie na  wakacje do Bułgarii. Zakładałem maskę, fajkę, płetwy i wchodziłem do wody na cały dzień. Na siódme urodziny dostałem pierwszą kuszę do polowania pod wodą i wtedy właściwie przepadłem. Nurkowanie weszło mi w krew. Męczyłem mamę tak długo, aż pozwoliła mi zrobić licencję rok wcześniej, niż było wtedy wolno, bo w wieku 15 lat. To był rok 1979, kurs w PTTK-u trwał wtedy sześć miesięcy, a nie jak dzisiaj - jeden weekend.Miałem szczęście ,że trafiłem do WKP- Warszawskiego Klubu Płetwonurków- najstarszego klubu w Polsce i w ręce doskonałych instruktorów

Na pierwszą zorganizowaną przez siebie wyprawę pojechałem z kolei w 83. Jako 19-latek popłynąłem z kolegami najpierw do Stanów, a potem samochodem do Meksyku. Nurkowaliśmy przez 6 miesięcy w jaskiniach na Jukatanie.

Te dzisiejsze weekendowe kursy nurkowania to pana zdaniem dobry pomysł?

Kiedyś ukończenie kursu nurkowania było niemal jak zaliczenie lotu w kosmos. Możliwości techniczne były nieporównywalnie mniejsze. Dobrze, że dzisiaj jest łatwiej - dzięki temu masa ludzi zaczęła nurkować. Nurkowanie rekreacyjne jest stosunkowo bezpieczne.

Oczywiście, od rekreacji można przejść do ekstremum. Nurkowanie na 10 kilometrów w jaskini, z pomocą podwodnego skutera i rebreathera (oddycharki) czyli takiego urządzenia sterowanego komputerem, które pozwala na bardzo długie, nawet kilkudziesięciogodzinne  przebywanie pod wodą, robi się mocno skomplikowane.

Kilka dni pod wodą? Bez wynurzania?

Tak. Ale to są warunki naprawdę ekstremalne. W jaskini, pod wodą, montuje się wtedy“podwodny domek”, gdzie odbywa się dekompresja. Jest się więc na suchym, ale na poziomie, powiedzmy, minus 40 metrów. To już jest właśnie ten kosmos. Z resztą sprzęt do takiego nurkowania projektują ci sami ludzie, którzy tworzą mieszanki czy skafandry dla kosmonautów.

Pamięta pan swoją najbardziej niebezpieczną przygodę pod wodą?

Staram się ograniczać takie sytuacje. Dawniej nie było takich możliwości ratunkowych, jak teraz.  Na wyprawach trzeba było zakładać duży margines bezpieczeństwa. Sytuacje niebezpieczne związane były więc raczej z nieoczekiwanymi spotkaniami z dużymi zwierzętami. Zdarzyło się, że wewnątrz wraku urwała mi się lina- tzw. poręczówka, po której się schodziło, a potem wracało. Szczęśliwie udało mi się znaleźć ten urwany koniec i wrócić. Zdarzyło mi się spotykać jakieś rekiny, ale wszystko kończyło się dobrze…

Pan mówi: “jakieś rekiny” jakby to były złote rybki. A ja słyszę melodię ze “Szczęk”.

Tak, filmowcy mają dużą wyobraźnię. Ale to nie jest tak do końca, bo czasem nawet mały rekin potrafi dokuczliwie skaleczyć. Ja jednak zawsze związany byłem z ratownictwem, sporo czasu spędziłem w TOPRze. Bardziej pcha mnie w stronę bezpieczeństwa niż zagrożenia.

Wspomniał pan o poszukiwanie skarbów. Taka operacja rzeczywiście wygląda jak w “Titanicu”?

Aż tak głęboko nie nurkowałem.  U mnie zaczęło się od czytania książek i wyobrażania sobie raf koralowych z zatopionymi tam hiszpańskimi wrakami. Dopiero po wielu latach  kiedy juz miałem statek i wiedziałem, że chcę się udać w tę podróż, dałem ogłoszenie na dopiero co hulającym wtedy internecie na portalu dla poszukiwaczy skarbów. Napisałem tam, że mam statek, umiejętności, załogę i sprzęt, oraz że mogę popłynąć w dowolne miejsce na świecie, o ile projekt będzie ciekawy. W pół godziny dostałem zapytanie ze Szwajcarii, czy mogę popłynąć na Morze Południowo Chińskie. Mieliśmy wyciągać cynę z wraków  statków, które wywoziły ją z okolicznych kopalni. Na miejscu okazało się, że cyny nie ma, ale jest porcelana, Chińska.

Wyłowiliśmy 150 000 sztuk porcelany. Przepisy mówią, że taki towar trzeba na własną rękę wydobyć ,zabezpieczyć, odsolić i wypłukać. Potem można sprzedać na aukcji, ale trzeba się podzielić z rządem pół na pół. Niestety nie byłem udziałowcem w tym przedsięwzięciu. Poza tym, kiedy projekt się sfinalizował, już dawno byłem w Patagonii.

Jak wygląda praca przy wyławianiu skarbów - pracuje się od 9 do 17?

Jako właściciel statku byłem trochę poza systemem pracy. W tym czasie miałem siedem osób załogi i mogłem zabrać 20 pasażerów. Statek służył mi wcześniej do wypraw przygodowych. Pływaliśmy nim tam, gdzie nikt inny wcześniej nie pływał -  w Sudanie, Jemenie, w okolice Etiopii i Erytrei, potem  w Azji. To był mniej więcej 2000 rok. Polskich statków tego typu jeszcze  nie było, zwłaszcza takich jak mój - 100-letni statek wielorybniczy, przerobiony na wycieczkowiec. Był bardzo ładny, wzięty niemal z dziecięcego obrazka: z kominem, nadbudówką.

Gdzie pan go znalazł?

W gazecie typu “Statki na sprzedaż”. Kiedy zobaczyłem ogłoszenie żałowałem, że chwilę wcześniej kupiłem żaglowiec w Szwecji. Chwilę później zwróciła się do mnie telewizja z propozycją programu, który miał być kręcony w Afryce. Słyszeli że mamy statek. Problem w tym, że ten żaglowiec wymagał remontu i aktualnie był zamknięty w stoczni. Nie chciałem, żeby taka okazja przeszła mi i mojemu koledze koło nosa więc zorganizowałem kasę i pojechałem kupić  tego wielorybnika.

Słuchając pana wydaje mi się, że kupno statku, nie różni się od kupna samochodu, a organizacja wyprawy nurkowej na drugi koniec świata - od wyjazdu nad Bałtyk. Jak się Pan zabiera do takich przedsięwzięć?

Teraz jest mi łatwiej, bo dzisiaj już dość szybko jestem w stanie określić, jakie oczekiwania mają ludzie którzy będą ze mną podróżować, oraz jak sytuacja na miejscu wygląda naprawdę. Wiem, czego potrzebuje ekipa telewizyjna, a czego chce grupa ludzi, która marzy o dżungli i Indianach. Wiem też mniej więcej, ile poszczególne osoby będą w stanie w takiej na przykład dżungli wytrzymać.

Gdzie przeciętnie kończy się ten poziom tolerancji?

Różni ludzie mają różne stopnie zbrzydzenia różnymi rzeczami. Pierwszy stopień niektórzy osiągają na poziomie braku toalety. Wielu reaguje na to źle. Do indiańskiego kibla nie pójdą bo jest obrzydliwy. A w zasadzie go nie ma. Jest jedno miejsce, do którego schodzi się cała wioska i załatwia swoje potrzeby. Do samej dżungli turyści boją się wejść, bo mogą na przykład usiąść na wężu.

Drugi kryzys przychodzi, kiedy kończy się jedzenie i trzeba jeść to, co mają miejscowi.

Robale?

Jeśli miejscowi mają mięso, to pół biedy, choć z reguły jest ono nie do pogryzienia. Tamtejsza dziczyzna jest bardzo “dzika” więc i tragicznie twarda. Poza tym, indianie w Ameryce Południowej bardzo często jedzą małpy. A te dla Europejczyka są psychicznie ciężkie do spożycia, bo już na etapie przygotowania wyglądają, jakby ktoś małe dzieci gotował.

Czyli ten rozpieszczony europejski turysta całą wyprawę właściwie głoduje?

Dobry organizator dba o to ,zeby jedzenia nigdy nie zabrakło , ale czasami zdarzają się sytuacje  nie do przewidzenia, wtedy trzeba improwizować .W Amazonii na przykład z reguły podróżuje się łodziami, są więc ryby. Czasem są też warzywa typu ziemniaki, yam, maniok. I tyle. Zero przypraw, zero soli. Dżungla nie ma smaków. Dlatego jej mieszkańcy niemal rzucają się na cukier - nie znają go. Podobnie z marchewką - tamtejszym dzieciom wydaje się, że to super słodki owoc. Zajadają się też mrówkami, które z kolei są kwaśne, ale też smak jakiś mają.

Oczywiście, kiedy tylko się da, zabieramy ze sobą jedzenie liofilizowane, z którego można wyczarować kotlet czy spaghetti. Ale kiedy się skończy - trzeba jeść jak miejscowi.

Czyli jednak robale, mrówki.

Raczej larwy, chociaż tak naprawdę staram się tego unikać. Jak muszę, to jem, nie zwracam na to uwagi, bo głód spycha obrzydliwość na drugi plan.

U pana pewnie tak, ale wielu turystów na widok larwy pewnie rząda teleportacji do najbliższego McDonaldsa.

Jasne, ale tacy to nawet w Bangkoku na ulicy brzydzą się czegokolwiek dotknąć. Jeśli miałem podejrzenia, że dana grupa trochę się przechwala odnośnie swoich możliwości, chowałem do plecaka dodatkowe konserwy.

Jak długo organizował pan wyprawy dla turystów?

Dla turystów 10 lat - od 1993 do 2003. Jeździłem głównie z pracownikami korporacji, ale nie wspominam tego najlepiej. Znacznie lepiej jedzie się z grupą znajomych, kiedy macie wspólny konkretny cel do zrealizowania - dotrzeć do jakiegoś plemienia, zobaczyć kowali w Ghanie, czy wejść do parku narodowego. ale wyprawy organizuję bez przerwy od 1983r , czyli około 35 lat.

Lubię też wyjeżdżać z ekipami filmowymi. Zdarzało mi się też jeździć w miejsca niebezpieczne z dziennikarzami, ale to też nie jest zbyt przyjemne.

Dziennikarze są za mało zdyscyplinowani? Zbyt ciekawscy?

Chodzi bardziej o to, że wtedy muszę się martwić nie tylko o siebie, ale i o nich. Poza tym, dookoła jest tyle nieszczęścia, na które nie da się uodpornić. Moi koledzy - fotoreporterzy wojenni - choć udają, że żadna wybuchająca obok bomba ich nie rusza, też słabo sobie z tym radzą.

Miał pan moment, w którym pomyślał: koniec, mam już dosyć, wracam?

Tak, w Jemenie. Tam często porywano wycieczki. Właściwie nie po to, żeby zrobić ludziom krzywdę, ale w postaci karty przetargowej: w wiosce potrzebna była studnia, na którą rząd nie dawał pieniędzy. Nie mniej jednak, ktoś ci przystawiał lufę do głowy i wyprowadzał z samochodu. A że w Jemenie grasują jedni z najgorszych zbójów w tamtym rejonie, nigdy do końca nie można było być pewnym, że na pewno chcą cię tylko postraszyć. Tam chłopcy od dziesiątego roku życia chodzą z nożem, potem z pistoletem. Kiedy pojechałem tam po raz pierwszy, broń zaoferował mi sprzedawca pomarańczy. Zobaczył, że nie jesteśmy uzbrojeni i zasugerował, żebyśmy chociaż kałasza sobie sprawili.

Kupił pan?

Nie, ale jak się koniec końców okazało, do tych pomarańczy i tak dorzucił nam dwa granaty w gratisie, tak dla bezpieczeństwa (śmiech).

Właśnie - jak jest z bezpieczeństwem podczas takich przygód? Turyści, którzy marzą o przygodach często wychodzą, z założenia, że jeśli będą ostrożni, nic złego się nie stanie.

To nieprawda. Już sam wyjazd w pewne rejony jest proszeniem się o kłopot. Pewnie, jak przesiedzimy cały wyjazd w ambasadzie, to będzie bezpiecznie, tylko  po co wtedy jechać? Oczywiście, pewnych zagrożeń nie przewidzimy. Jeśli wyjeżdża się do Afryki, w rejon Kongo na przykład, to nawet jeśli w momencie wyjazdu jest tam bezpiecznie, nie możemy być pewni, że nic się tam nie wydarzy, kiedy dotrzemy na miejsce. Dlatego dzisiaj jednak staram jeździć tylko w rejony łatwe i przyjemne.

Jestem ciekawa, jak pan zdefiniuje “łatwe i przyjemne” kierunki.

Na przykład Brazylia. Na granicy z Wenezuelą znajduje się tam najwyższy w regionie wodospad. Problem w tym, że różne źródła różnie podają jego wysokość - przy zakładanych 400 metrach niezgodności dochodzą nawet do 80 metrów. To sporo, więc postanowiłem pojechać tam ze znajomymi, zmierzyć go, a potem zjechać w dół na linach.

Tak właśnie myślałam - spacerek.

Całą wyprawa potrwa trochę ponad miesiąc, bo żeby do wodospadu dotrzeć trzeba z 10 dni maszerować przez dżunglę. Da się wytrzymać. Ale ostatnio lubię też odkrywać miejsca w Europie, które turyści z jakichś powodów omijają.

Są takie?

Jasne. Ostatnio byłem sześć tygodni na Azorach. To fragment Portugalii na środku Atlantyku - najbardziej zielone wyspy na świecie, nigdy nie widziałem tylu odcieni zielonego. To tam, na wyspie Pico, znajduje się najwyższy szczyt Portugalii - 2300 metrów wystające prosto z morza na wyspie. Można spróbować canyoningu - są tam jedne z najciekawszych tras w Europie, bo ściany po których  zjeżdża się w wodospadach  mają nawet do 300 metrów. No i są też wieloryby.

Wieloryby???

Tak, można je tam oglądać. Na Azorach działają tam wyspecjalizowane firmy, które organizują takie wyjazdy. Zajmują się tym głównie potomkowie wielorybników, którzy kiedyś obserwowali morze z nadbrzeżnych wieżyczek. Kiedy pojawiał się wieloryb, taki obserwator dawał znak, a ludzie z wioski wskakiwali do łodzi wiosłowych i ruszali na polowanie. Od 84. roku już nie polują, ale nadal obserwują morze. Z tą różnicą, że dzisiaj do statku wycieczkowego biegną turyści z lornetkami.

Taka wyprawa chyba jest dość ryzykowna?

W zasadzie nie. Obcując z takim zwierzęciem człowiek czuje się jak w parku jurajskim - największe wieloryby mają 30 metrów, tyle co 10-metrowy budynek. Oczywiście nie zawsze można je zobaczyć, ale akurat na Azorach populacja płetwali błękitnych, czyli tych największych, jest oceniana na około trzy tysiące sztuk, czyli dość sporo.

Ma pan spore doświadczenie w organizacji wyjazdów ekip filmowych (Sławomir Makaruk był szefem wypraw  “Boso przez świat” - red.). Jak pan wspomina tego typu przygody?

Najlepiej, bo mają określony cel. A dla mnie organizacja tego typu rzeczy jest o tyle łatwa, że mam sporo znajomości z czasów rajdów Camel Trophy - imprez, które odbywały się na całym świecie. Za pierwszym razem miałem szczęście być w polskiej ekipie, a potem jako szef zespołu rajdowego - uczestniczyłem jeszcze na sześciu kolejnych edycjach. Poznałem tam kupę ludzi z całego świata. Do tej pory bardzo mocno się ze sobą trzymamy, nazywają nas “Camel Trophy Mafia”. Gdziekolwiek więc się nie wybieram - do Ghany, Chile, Australii, - wystarczy kilka telefonów i już mam całą listę kontaktów, z kim i gdzie mam daną rzecz załatwiać.

Jakie są największe problemy podczas realizacji programu podróżniczego? My czasem mamy problem, żeby w Warszawie kogoś nakręcić, bo ludzie boją się kamery.

To właściwie nigdy nie był problem. Nawet wśród ludzi, którzy w myśl obiegowej opinii wierzą, że “aparat zabiera duszę”. Problem zwykle stanowiła ekipa - cztery osoby, które spędzają trzy tygodnie w całkowicie odosobnionej indiańskiej wiosce, zaburzają jej ustalony porządek, rytm działania, co samo w sobie jest ciężkie. I poczucie odcięcia, osamotnienia.

Kiedy jednak wreszcie ma przylecieć samolot i zabrać nas do domu i zaczyna padać deszcz - robi się dramat. Bo pada przez następne cztery dni. Samolotu ani widu, ani słychu. Kontaktujemy się więc z pilotem przez telefon satelitarny , albo przez radio. Ten mówi: “Proszę wyjść na pas, uderzyć piętą i sprawdzić, na ile się zapada”. Na 10 cm - mówię. “Aha. Czyli wyschnie za trzy dni. Zadzwońcie do mnie wtedy, to wam powiem, czy przylecę. Wtedy taki biedny dźwiękowiec czy operator jest na skraju wyczerpania nerwowego , miał już wracać , a tu trzeba jeszcze tydzień poczekać.   A tu  w palmowej chacie cały czas coś go gryzie, wyspać się nie może, bo nie lubi spać w hamaku, tragedia.

Trudno znaleźć ludzi, którzy się w dżungli odnajdą. Zdarzały się przypadki, kiedy ktoś się przestawał na tydzień odzywać, łapał kompletną depresję. Z resztą nic dziwnego, jeśli przez trzy tygodnie nie ma słońca, leje, jest wilgoć wszystko zaczyna pleśnieć łącznie z nogami...

Można wcześniej sprawdzić, czy ktoś się nadaje?

To trudna sprawa, bo na początku wszyscy oczywiście podchodzą do takiego wyjazdu entuzjastycznie. O tym, że to nie będzie urlop nad niebieskim morzem okazuje się dopiero na miejscu. Mówiąc wprost: robi się syf, a taki operator musi go jeszcze pokazać tak, żeby było ładnie.

Podejrzewam, że problematyczne może być też nawiązywanie kontaktów. Jak dotrzeć do ludzi, którzy nigdy wcześniej nikogo do siebie nie dopuszczali?

Różnie. W przypadku “Boso przez świat” było mi łatwo, bo albo ja, albo Wojtek (Cejrowski - red.) dobrze znaliśmy Amerykę Południową. Ale wyjeżdżając na dwa tygodnie w kompletnie obce miejsce rzeczywiście ciężko skłonić ludzi, żeby pokazali coś autentycznego, najczęściej natyka się  człowiek na“cepelię”.

Przed wyjazdem na Vanuatu nawiązaliśmy  kontakt z ich odpowiednikiem ministerstwa kultury i sztuki. Przydzielono nam opiekuna, który miał na wszystkich wyspach bardzo dobre wejścia, mimo, że tamtejsze plemiona są ze sobą mocno skłócone. Dodatkowy problem: to jest kraina “czarów”. W gazetach można tam znaleźć notki pod tytułem: “Pożar w Port Villa - wywołali go czarownicy z Erromango”, więc to również wprowadzało pewien poziom trudności w kontaktach.

A w kontekście wypraw samodzielnych - gdzie najlepiej zaznajomić się z lokalsami? Miejscowy bar to dobre miejsce?

Ja z racji swojego nurkowania zawsze prosiłem miejscowych, żeby mi pokazali, jak polują na ryby. A ludzie z reguły chętnie opowiadają o tym, na czym się znają, z czego się utrzymują. Umawiałem się więc na połów. Na początku są zwykle śmichy-hihy, bo co właściwie taki gruby białas może potrafić? Ale jak się okazywało, że umiem ustrzelić więcej ryb od nich, to po czterech dniach już byłem swój. Wspólne zainteresowania pomagają też znosić bariery językowe, więc z nawiązywaniem kontaktu nie mam raczej problemów.

Widział pan już “wszystko”, czy został jeszcze jakiś wymarzony kierunek wyprawy?

Do „wszystko” to mi jeszcze 3/4 świata brakuje. Marzą mi się wyspy Pacyfiku. Nurkowo to dla mnie  najciekawszy rejon na świecie - spenetrowany w niewielkim stopniu, na odległych wyspach nie ma tam żadnej infrastruktury turystycznej, statki z zaopatrzeniem pływają raz na rok. A ja uwielbiam jeździć tam, gdzie nic nie ma.

Dżungla nie jest dla wszystkich
  1. Section 1