Zdobyłem Bieszczady z gromowcami. Wiem, jak przejść selekcję

Na szkolenie powadzone przez byłych komandosów GROM-u jechałem z rozpalonymi wyobrażeniami o żołnierskich przygodach. A było... Warszawskie “kouczyngi” mogą brać korepetycje.

Po kilku godzinach jazdy autobusem Bieszczady przywitały mnie nasyconą zielenią. Lasy, łąki oszalały bujnością, bo po paru dniach opadów wyjrzało słońce. W garbatych zagięciach wzgórz zbierały się kłębki mgły. Błoto wśród paproci przywierało do butów. Już sam widok był dostatecznym powodem, aby przyjechać. Powód wyjazdu był jednak zupełnie inny. – Będzie miał pan okazje sprawdzić się w zadaniach, które na co dzień wykonują komandosi – widniało na zaproszeniu od Polsat Viasat Explore HD. Stacja emituje nowy program o selekcji do SAS (brytyjskiej jednostki specjalnej) stąd ich propozycja. Jak mogłem nie ulec takiej pokusie?

Przejęty, miesiąc przed wyjazdem zacząłem przygotowania. Zarzuciłem dotychczasowe treningi, aby rzucić się na drążki i biegi. Podciąganie na szerokim podchwycie, wzmacnianie przedramion w wąskim nachwycie, wymyki. A... i pompki też. Jak zwykle przesadziłem. Wkrótce złapałem kontuzję przedramienia, nie byłem w stanie podnieść z ziemi plecaka. Natomiast po biegu w nowych butach wyżymałem skarpetki z krwi. Na szczęście mogłem jeździć na rowerze w klapkach. Mniejsza o deszcz, z katarem można jakoś żyć. Gotowy do rekrutacji, podejrzliwie zerkałem na pozostałych uczestników i oceniałem ich szanse.

Pobudka o szóstej rano w środku Bieszczad nie należała do szczególnych wyrzeczeń. Zbiórka przed hotelem, a dalej... autobusem. Przylepiony do szyby nasycałem oczy krajobrazami. Nagłe hamowanie przerywa medytację zielonych wzgórz.

W drzwiach pojawiają się zamaskowane “zielone ludki”. – Dalej pojedziecie z workami na głowach – najwyższy z nich rzuca do pasażerów. Jego podwładni błyskawicznie nakrywają głowy rekrutom. Chyba często to robią. – Ręce na oparcia, głowy w dół. O tej pory panuje absolutna cisza! – pada kolejna komenda. Ruszamy. Czuć, że autobus jedzie pod górę. Mija może kwadrans, może pół godziny. W końcu silnik gaśnie. – Wysiadać i w rzędzie przed autobusem! – pada rozkaz. W tych workach pewnie wyglądamy śmiesznie. – Ściągnąć worki. Schować do nich rzeczy osobiste. Komórki i słodycze – pada komenda.

Przed nami stoi kilku byłych gromowców. Najwyższy wydaje komendy. – Od tej pory nie ma gadania. Wykonujecie polecenia. Jeśli ktoś nie daje rady i chce zrezygnować, siada na poboczu. Czeka, aż zostanie zabrany przez obsługę Czy już ktoś chce zrezygnować? – pyta. Dalej mamy przejść sami. Stawić się na miejscu zbiórki. Powinien to być pospieszny marsz, ale szkoda takich widoków. Po drodze pod pożółkłym kasztanowcem mogiła, z daleka widać tabliczkę z kilkoma nazwiskami. Pewnie obok była kiedyś wioska. Ruszamy szybkim marszem.

Każdy uczestnik dostał numerek, nie ma już imion. Wyczytują piątkami. Wydanie porcji żywnościowych, z zapasów amerykańskich dla jednostek specjalnych. Całodzienna racja mieści się w niewielkiej paczce. No i malowanie twarzy grubą kredką w barwy kamuflażu. – Zamknij oczy – pada komenda. – Powieki też muszą być pomalowane – słyszę. Mazanie nie omija uszu. Kolega usiłował chyba upodobnić mnie do pnia sosny. W Bieszczadach raczej mało praktycznie.

Naszej ósemce przypada instruktor... Skała. Oczywiście, w momencie powrotu do cywilizacji i zasięgu internetu trochę na jego temat poszperałem. Osiedlił się w Beskidzie Niskim. Przez lata członek zespołu bojowego i instruktor GROM-u. Weteran misji w w Iraku i Afganistanie. Certyfikowany instruktor kettlebell. Pasjonat sportów siłowych i wytrzymałościowych. Wraz z kilkoma kolegami z jednostki tworzą BPM TAEM - grupę oferującą m.in. szkolenia, czy kursy survivalowe i coś, co pokazał całodzienny marsz. – Cisza! Jesteście w Bieszczadach. Podziwiacie naturę – Skała unosi tubalny głos. Nie jest zbyt rozmowy, przynajmniej z początku. – Przez osiem lat służyłem w wojsku w Braniewie i to osiem lat straconych. Wojsko a GROM to coś zupełnie innego. Nie ma porównania – opowiada w czasie szybkiego marszu.

Dziś w swoje ręce dostał adeptów zielonych w zagadnieniach azymutu, busoli. Lekcja podstawowa, każdy z nas ma przejść sto metrów. Od brzozowego polana do drugiego. Metr odliczymy co drugi krok. W moim przypadku wyszło 65 kroków. A teraz nauka mapy. Kratka na rozdanych mapach to dwa kilometry. – Poszukajcie punktu 88.00 i 60.99 – poleca. Kręcimy azymutami we wszystkie strony, a potem sami wokół osi, aby znaleźć północ. W końcu udaje się jedno zgrać z drugim i mapą.

Wszystko wskazuje, że mamy iść pod górę. Na wierzchołek wzgórza, ale tam nie ma ścieżki. Źdźbła traw wystają wysoko. W oddali widać szybującego drapieżnego ptaka. Po wielkości i końcówce skrzydeł przypuszczam, że orzeł. Jest bosko! I nagle czar prysł...

– Ile metrów przeszliśmy? – pyta instruktora patrząc podejrzliwe. – 360! – nim otworzyłem usta, pada odpowiedź nadgorliwców z tyłu, na szczęście. Dziewczyny zdecydowanie lepiej radzą sobie z liczeniem kroków i nawigacją. Zaczynam liczyć. Przy czterdziestu znów się zagapiłem, tym razem na samotną sosnę na wzgórzu. – Nr 9 do przodu. Wyznaczasz azymut, prowadzisz – pada komenda.

Instruktor nie przewodzi, idzie cały czas z boku kolumny. Maszerujemy wciąż pod górę. Zmuszam się do mamrotania przemierzanych kroków. 9,15 i 7. – Kurna, głowa już boli od tego liczenia – pomyślałem, gubiąc kolejną setkę metrów.

Pierwszy przystanek na szczycie i zadania z udzielania pomocy medycznej. Przyda się, bo zimą w Bieszczadach na pomoc GOPR-u czeka się minimum 40 minut. Ponowne wyznaczenie kierunku. Wkrótce kolejne podejścię i zachwyt, bo nad głowami zwisają gałęzie świerków. Ścieżka jest niewidoczna w poszyciu. Mimo przejścia wcześniejszych grup w trawie nie widać śladów wydeptania. Czasem odcisk buta w miękkim błocie. Trafiamy na przecinkę. W ramiona wrzynają się sznury worków, w których chlupocze woda w butelkach. – 21! Prowadzisz – krzyczy Skała.

Doganiamy grupę, która szła przed nami. Jej członkowie leżą na skraju wąwozu, którym płynie wartki strumień. Z odczytu mapy wydaje się, że doszliśmy do celu. – Zobaczcie ślady wilka – rzuca jeden z nich. Świeży odcisk w błocie zaskakuje wielkością. Nie ma jednak czasu na podziwianie śladów.

Trzeba wracać do zadania. – Doszliśmy do celu – kłamię, sądząc po postoju kolegów. – Nie – odpowiada instruktor. – Jeszcze 50 metrów – wtrąca jedna dziewczyn z tych uważnie liczących.Idziemy do wyznaczonego punktu. – Ale tu nie ma mostu, który zaznaczony był na mapie – bronię swojej opcji. – No, właśnie i o to chodziło. Nie ufajcie do końca mapom – podkreśla Skała.

Wyciąga z kieszeni rysunek. Schemat ogniska. – To typ ogniska, który sprawdza się, jeśli chcecie zostać niezauważeni. No, do roboty! – pada komenda. W ziemi musimy wykopać dziurę na garnek i kanał doprowadzający powietrze na sam spód. Niby proste, ale nie w glinie z kamieniami. Dzielimy się na kopaczy i zbieraczy chrustu. Po chwili zmiana kopaczy. Saperka szybko ulega zniszczeniu.

Za plecami słychać okrzyk zachwytu. Jedna z grup rozpaliła ognisko. Jeśli mieli być niepostrzeżeni, to chyba się nie udało. Dym, który wzbili, pewnie dostrzegli ukraińscy pogranicznicy. Jeden z kolegów pociera krzesiwem o bojowy nóż. Wysuszone gałązki jałowca szybko zajmują się od iskier. – A teraz waszym zdaniem jest przygotować węgiel drzewny. Poszukajcie grubszego chrustu – poleca Skała.

Wreszcie przerwa na obiad. Wyciągamy amerykańskie racje. W zestawie ciastko i kawa, którą wystarczy zalać mlekiem. W dwóch kolejnych saszetkach ziemniaki z sosem serowym, w drugim wołowina. I co ciekawe, podgrzewacz do nich! Przypomina torebkę foliową, który trzeba wsunąć najpierw w papierową torebkę. Do podgrzewacza wystarczy wlać odrobinę wodę, aby wklejone torebki z karbidem zaczęły wytwarzać ciepło.

– Ten pokarm jest w 90 procentach przyswajalny. Kupki będą malutkie – śmieje się instruktor. W żywiołowej dyskusji doszliśmy do wniosku, że Amerykanie pomyśleli nawet o zminimalizowaniu tego rodzaju śladów dla ewentualnych tropicieli. Po chwili od spraw przyziemnych przeszło na rolę psychologów w wyłuskaniu odpowiednich kandydatów do GROM-u. – Początkowo sceptycznie podchodziłem do wyników ich testów. Po kolejnych selekcjach musiałem przyznać, że oceny psychologów były trafne. Gdy mieli wątpliwości co do niektórych osób, to rzeczywiście one potem odpadały. Nie pasowały do zespołu – przyznaje szczerze Skała.

Udaje mi się dopaść na chwilę rozmowy drugiego z instruktorów. -Jak wyglądała moja rekrutacja? - instruktor Franek się uśmiecha na to wspomnienie. Jest najstarszy w tym gronie, ma ponad 50 lat. Kapitan rezerwy. Spokojny, bardzo nawet, ale w oczach jest coś, co budzi respekt. Ma na sobie t-shirt. Widać wyjątkowo rozbudowane mięśnie przedramion, jak nic efekt treningu na drążkach.

– Swoją rekrutację pamiętam, jak dziś. 3 września. Założyłem mundur galowy, poprawiłem sznur. Mój przełożony powiedział, że tam, gdzie się stawicie, podpiszcie listę, a na pewno dostaniecie urlop. Poszedłem. Na sali było takich jak ja jeszcze kilku. Tymczasem wszedł oficer i rzucił, że jutro o 6 na obozie w Bieszczadach – śmieje się Franek. Z magazynów dostał dres i trampki. – W tamtych czasach mieliśmy dresy, w których po dwóch krokach zalewałeś się potem. A trampki chińskie, wiesz, jakie miały podeszwy – wspomina.

Zgodnie z poleceniem dotarł na miejsce zbiórki. Wyglądało dość skromnie, na bieszczadzkiej polanie stał tylko wojskowy namiot. Selekcja do GROMU-u trwała kilka miesięcy.

– Raz powiedzieli nam, że następnego dnia wyjeżdżamy, więc poszliśmy spać. Padliśmy pokotem, jak to człowiek, który wie, że ma następnego dnia luz. Chrapiemy, a tu w środku nocy alarm i maraton po Bieszczadach. Bez latarek – opowiada. Brak terminu zakończenia szkolenia czy zadania to jedna z cech szkolenia jednostek specjalnych.

Ciągle trzeba się motywować. Słowa Franka mogliby spisywać warszawscy coachowie. – Trzeba dawać z siebie wszystko. Mieliśmy kolegę, który z zegarkiem w ręku przechodził każdy etap selekcji. Miał wszystko wyliczone co do minuty, spokojnie, systematycznie. Instruktor spytał go, czy dał z siebie wszystko. Stwierdził, że nie. No to instruktor podziękował mu i zaprosił na selekcję za rok – wspomina. I to mówi osoba, która wśród pozostałych gromowców uchodzi za “flegmatyczną”. Podkreślają, że to wzór snajpera. Właśnie taką funkcję pełnił Franek.

O swojej służbie mówi. – Nie wiem. Nie pamiętam.Tak opowie ci większość z nas. Mogę opowiedzieć o szkoleniu, ale nie misjach – tłumaczy. Na czym polegała praca snajpera? Ze słów instruktora BPM TM można wnioskować, że na czekaniu. – Czekasz i czekasz. Obserwujesz. I wiesz, gdzie są wejścia. W którą stronę otwierają się drzwi, jakie są zamki, ilu jest ludzi – odpowiada. Niby proste, gdyby nie fakt, że się jest we wrogim terenie. Po snajperskiej obserwacji na miejsce wpadają grupy szturmowe i robią swoje. – A my musimy wracać z buta z całym tym wyposażeniem. Szybkiej ewakuacji zawsze im zazdrościliśmy – komentuje.

Ruszamy dalej. Znów marsz na orientację. Po prawie dwóch kilometrach dochodzimy do strumienia. – Teraz z użyciem węgla drzewnego robicie filtr – Skała wydaje polecenie. Zadanie nie wymaga szczególnych umiejętności. Kilka warstw gazy, węgla, kamieni i piasku. Wodę trzeba nabrać w najbardziej wartkim miejscu strumienia. W każdym razie mam nadzieję, że nie przywiozłem motylicy.

Znów marsz i przeprawa po drabince linowej. A potem.... marsz i liczenie kroków. 23, 76, 10. Kolejna osoba robi za lidera. Jeden z kolegów wyrywa się do przodu i usiłuje przewodzić. Gdy nie reaguje na polecenia, instruktor rozkazuje zatrzymać się całej grupie. Za karę wracamy do rozwidlenia dróg, kilkanaście metrów, biegiem. Wyrywny dostaje oddziałowy plecak, ale dociążony kilkoma kamieniami.

– Idziemy w grupie! Zwłaszcza w lesie – pada karcąca komenda. To nie jedyny przykład nacisku na współpracę. Docieramy na polanę. Ze wzgórza roztacza się widok na nieistniejącą, spaloną wieś Huczwice. Pierwsze zadanie polega na wyznaczeniu azymutu i po pięćdziesięciu metrach trzeba znaleźć ukryte wskazówki. W wysokiej trawie, wkrótce zadeptanej, trudno znaleźć jakikolwiek ślad. Dopiero wąska szczelina w murawie zdradza pierwszą skrytkę. A w niej kartka z poleceniem. Musimy stworzyć wieżę, czyli znów zadanie na współpracę. Idzie dobrze, najmocniejsi, czytaj najwięksi, budują podstawę. Dziewczyny wchodzą wyżej. Podobno w innych grupach, ktoś z góry zaliczył glebę. Ha...

– Grupa jest podstawą. Bez grupy nie istniejesz – instruktor Marek, szef BPM TAEM, komentuje wybryk wyrywnego kolegi. Na profilu teamu jednym  celów szkoleniowych jest tworzenie... grupy. Dopytuję, czy to wzorzec amerykańskiego szkolenia, które przeszli gromowcy? – Nie. Przez te lata GROM wypracował własne metody. Na wykłady z naszej metody przyjeżdżały jednostki specjalne sił NATO – komentuje. Na ich szkoleniu byli komandosi z SAS-u. Obóz rekrutacyjny do tej jednostki można zobaczyć w Polsacie. Z pewnością to zrobię i porównam ich metody selekcji. Marek jest weteranem kilku misji. Po całym dniu chodzenia po Bieszczadach pytam o jego najtrudniejszy marsz. – W Afganistanie. Zwichnąłem kolano, ale nie chciałem być obciążeniem dla grupy, więc zagryzłem wargi i szedłem – opowiada.

Przyznaje, że góry Afganistanu są wymagające. Wysokie i sypkie. – No i kwestia wysokości, progu tlenowego. Trzeba się aklimatyzować – tłumaczy. Co ciekawe, w jego ocenie Bieszczady są trudniejsze w nawigacji. W zalesionym terenie brakuje punktów orientacyjnych. Marek odszedł z GROM-u i osiadł w Bieszczadach, jak inni koledzy z powodu rodziny. Ich służba oznacza rzadkie pobyty w domu. Niektórzy żałują, że przegapili moment, gdy dzieci im dorosły. – Na świat przyszła córka. Trzeba było zdecydować – dodaje Marek. Dla tego kapitana, teraz już rezerwy, nie była to łatwa decyzja. Lata specyficznej służby budują trwałe więzi.

Marek do gromowskiej selekcji przygotowywał się rok. – W ramach nauki w szkole oficerskiej miałem praktyki w wojsku. I wtedy doszedłem do wniosku, że zamęczą mnie w nim. Szukałem miejsca dla siebie. Wtedy odkryłem GROM – dodaje. Pierwszy dzień selekcji wyglądał ciekawie. Na ulicy w Warszawie podszedł do niego nieznajomy i obwieścił, że na skrzyżowaniu kilka przecznic dalej czeka na niego autobus. Selekcja trwała kilka miesięcy. Oprócz forsownych marszów test psychologów. – Byłem przygotowany, przeszedłem testy psychologiczne i miałem też szczęście – wzrusza ramionami i odpowiada na kolejne pytanie: – Czy uczestnicy przeszliby selekcję? Nie sądzę. Chociażby nie mieli odpowiedniego obuwia. Chociaż nie wiem, jaką silnie byli zmotywowani.

Ruszamy z Huczwic. Tym razem na czoło staje 23, dziewczyna, która chyba najlepiej określa kierunki. Ruszamy mamrocząc pod nosem litanię kroków. - Aby nie mylić się, niektórzy używają paciorków. Wygląda to jak różaniec przewieszony przez ramię. Każde dziesięć kroków to jeden paciorek – tłumaczy Skała. Instruktor wydaje polecenie skręcenia w lewo. Musimy pokonać wąwóz. Na stromych zboczach rośnie tarnina i samotna grusza. Może wyrosła ze zdziczałego sadu nieistniejącego domostwa. – Uwaga! – słychać na czole pochodu. Na dnie wąwozu grzęzawisko. W butach chlupocze błoto.

Wychodzimy na drogę. Znów sprawdzenie kierunku. Pada komenda, aby przyspieszyć. Marsz przechodził niemal w bieg z plecakami. Po chwili widać już wcześniejsze grupy przy ognisku zajadające się kiełbasą i żurkiem. Niestety, możemy tylko popatrzeć. Ruszamy do grobli nad stawem. Zostało ostatnie zadanie. Zjeżdżamy na linie i niespodzianka -  pierwsza zjeżdżająca uderza o taflę wody. Jestem cięższy więc wywołałem małe tsunami. Woda wdarła się pod koszulę. – Wyżymnąć ubrania, założyć je ponownie i do ogniska. Najlepsza metoda na wysuszenie – wyjaśnia Skała.

Przy ognisku jest okazja do posłuchania wrażeń. Czy pokrywają się z moimi? – Przygotowywałam ten wyjazd, więc niewiele mogło mnie zaskoczyć, ale jednak... Zdziwiłam się, jak zaangażowana była grupa – przyznaje Natalia, która pracowała na zlecenie Polsat Viasat Explore HD. Julia prosi o chwilę zastanowienia. – Najbardziej zaskoczyły  mnie słodycze M&M-sy w racji żywnościowej – śmieje się. A po chwili poważniej dodaje: -No i instruktorzy. Ich wygląd, bo nie odbiegali jakoś wzrostem i nie byli zbyt “przypakowani”. Byłam bardzo pod wrażeniem spokoju i opanowania.

Dopiero późnym wieczorem powrót do hotelu. Farba kamuflażu z trudem schodziła nawet pod gorącym prysznicem. Dosiadam się do instruktorów Franka i Grzegorza. Ten ostatni był już w pierwszym roku powstającego GROM-ie. Pracował w tzw. zabezpieczeniu.

– Nacisk na współpracę to składowa wyłonienia kandydatów. Ten idący w szpicy musi być pewien reszty kolegów. Selekcja trwa tak długo, bowiem chodzi też o stworzenie odpowiedniej grupy. Najpierw jest wstępna selekcja, a potem podstawowy kurs. Na nich niepasujące osoby zostaną wyeliminowane. Wyrugują ich koledzy. Każdy musi być filarem grupy – tłumaczy Grzegorz.

A co w ocenie snajpera jest najważniejsze? Jego zdaniem wystarczą drążki poręcze i lina, aby zbudować siłę niezbędną kandydatowi GROM-u. Do tego bieganie. Franek wciąż trzy razy w tygodniu robi trasę po 18 kilometrów i 39 pełnych podciągnięć nachwytem.

– Można w trampkach biegać po Bieszczadach? Biegałem, więc można. Wszystko zależy od motywacji – przekonuje Franek. – Teraz na selekcję zgłaszają się kandydaci doskonale przygotowani fizycznie, ale w pewnym momencie rezygnują. Stwierdzają, że za ciężko, że nie chce się im. Najważniejsza jest motywacja.

Autor tekstu: Włodzimierz Szczepański
Autor zdjęć: Marcin Prządka

Zdobyłem Bieszczady z gromowcami. Wiem, jak przejść selekcję
  1. Section 1
  2. Section 2
  3. Section 3
  4. Section 4
  5. Section 5